P o w r ó t   w   g ó r y
Najpierw usłyszysz szmer strumienia
Czysty radosny niewidzialny
Obrażone góry udają że ciebie nie widzą	
Pochmurne słonie boczą się na mrówkę
Zdradzi je kamiennych serc dudnienie
Na twoje powitanie mgły powstaną z kolan
Wzniosą ręce ku górze
Ponad ciemne regle
Las westchnie i przebaczy
Marnotrawnej pokrace co się zapodziała
Pewnie pasła świnie w wielkim mieście
Bożkom składała ofiary 
Tu wszystko czekało
Nawet pachnąca kurzem szuflada
Wysuszona na wiór
Jak moje serce

    

Stefan Filipkiewicz

Widok tatrzański, 1904

olej, płótno

Muzeum Narodowe w Warszawie

Drugi rozdział naszej wystawy zatytułowany został NATURA. W sztuce współczesnej bezpośredni kontakt artysty z naturą jako źródłem inspiracji został wyparty przez permanentny, intelektualny dyskurs twórcy z samym sobą, często zideologizowany, a tym samym znaczeniowo pusty. A jednak są artyści, którzy podejmują zasadniczy dialog z naturą traktując ją jako byt fascynujący, nieodgadniony, tajemniczy. W malarstwie polskim duchowy wymiar natury najlepiej odczytywać w przedstawieniach gór, począwszy od przełomu XIX i XX wieku. Tatry pozostają w centrum zainteresowania artystów Młodej Polski. To tutaj przybywają z trzech zaborów malarze: Jan Stanisławski, Leon Wyczółkowski, Stanisław Kamocki, Stefan Filipkiewicz, Władysław Jarocki, Stanisław Gałek, Henryk Szczygliński i wielu innych. Tatry i góralska kultura zostają zmitologizowane, a w myśl najważniejszej legendy z nimi związanej, to z Tatr ma nadejść wolność dla okupowanej Polski. To rycerze zaklęci w skałę Giewontu mają powstać i dołączyć do wyzwoleńczej walki. Tę prawdę po dziś dzień powtarza uczestnikom szkolnych wycieczek przewodnik na Krupówkach.

Uczniowie szkoły pejzażowej Jana Stanisławskiego chętnie malowali zimowe tatrzańskie pejzaże. Na starych, archiwalnych fotografiach widzimy ich jak rozstawiają sztalugi na śniegu. Pewnie, że było im zimno. I co z tego? Kontemplacja piękna gór była dla nich pasją. Czym dla nich były Tatry? Urzekały ich swoja potęgą, dzikością, nieskalanym pięknem. Były kwintesencją wolności, którą Polsce wówczas odebrano.

Obraz Stefana Filipkiewicza „Widok tatrzański” jest arcydziełem. Kontemplując go nie można się spieszyć. Więc najpierw plan pierwszy. Mokre, topniejące łaty śniegu, spod których wyłania się rudawa trawa. Ciepły wiatr właśnie odsłonił ją po zimie. Pachną wilgocią. Słońce otoczyło świerki swym jasnym konturem. Dalej zanurzamy się w mroczą zieleń górskiego wąwozu. Ściana świerkowego lasu, który sam w sobie jest tajemnicą. Pogrążamy się w mroczną kotlinę jak w zieloną studnię, by następnie nasz wzrok mógł uciec ku górze, piętrzącymi sie planami lasów, aż po górskie, ośnieżone szczyty. Zieleń lasów nasyca się stopniowo błękitami. W partii szczytów dominują ultramaryny, fiolety i nieśmiałe róże.

Pasmo nieba jaśniejące ponad Kozimi Wierchami to jakby cichy akompaniament do górskiego spektaklu. To domena wielkiego Narratora, który ten pejzaż stworzył. Warto wracać w góry. Warto zatrzymać się w niewielkim pensjonacie w małym pokoju, z maleńką szafką, której szuflada pachnie kurzem. Towarzysząca obrazowi ekfraza ma na celu przekonać czytelnika, że powrót w góry to zarazem powrót do wielkiej, czystej, niezmąconej nadziei.